niedziela, 25 stycznia 2015

Bazgroły:)

Miałam dzisiaj plan - umieścić zdjęcia metamorfozy naszego korytarzyka, ale zostały nam jeszcze listwy przypodłogowe do zamontowania - to raz, a dwa zaległam na kanapie i sił mi brak coby wstać i zdjęcia porobić, bo przecież ujęcia mogłabym zrobić tak, żeby podłogi widać nie było. Ale jak pomyślę o zbliżającym się tygodniu, to taka słabiutka się robię, że szok. Za nic nie wstanę dopóty, dopóki siły wyższe (czyt. synkowie moi mili, małżonek tudzież piechy ukochane) mnie nie zmuszą. Toteż postanowiłam popisać, ot tak sobie i ewentualnie zdjęcia korytarzyka "przed" umieścić, bo te mam:) W każdym razie na ten czas nawet tytułu tej mojej bazgraniny nie mogę wymyślić, bo jeszcze nie wiem co się w mojej głowie urodzi. Oooo, a może "Bazgroły" właśnie? Dobra niech będą, zatem. Kawusię sobie popijam (zimną jak zwykle, niestety nawyki z pracy, gdzie w chwili wolnej sobie łyczka daję, przeniosły się do domu), okiem rzucam na ekran, w który mąż się (jak to synom zawsze mówię wglapia) i odświeża sobie Akademię Policyjną, którą zresztą i ja lubię, bo choć film stary jak świat, to pośmiać się można. Piechy ze mną zalegają na kanapie i chrapią, aż miło, a synkowie korzystają z okazji, że matka się nie czepia i kompa okupują, bo to weekend,a tylko wtedy mogą. W tej kwestii jestem nieugięta i już od dawna nie dyskutują. Muffiny czekoladowe wczoraj zmajstrowałam, ale śladu po nich już nie ma, więc biszkopciki przekąszam, bo niedziela to święto - celebrować trzeba. Basen z rana zaliczyłam i tłumaczę sobie, że mogę, choć wcale nie mogę, ale co tam.

Uwielbiam czytać, zaraziłam tym męża, a i synkowie moi mili bakcyla złapali i starszego co wieczór pilnować muszę, żeby spać poszedł, bo żywię obawę, że do rana by czytał. Nie ukrywam, od czau jakiegoś moje lektury nie są zbyt ambitne, bo staram się czytać obyczajówki, najlepiej mało stresujące, coby w dzień jeszcze nie myśleć i przeżywać, a i w nocy jednak trochę pospać, ale tęsknie do książek, które wciągają na maksa. Wierzę, że w wakacje uda się takie przeczytać. Na razie poczytuję sobie powieść, amerykańskiej autorki, o tytule, którego rzecz jasna nie pamiętam, ale opowiada ona o dwóch kobietach, z których jedna w ciążę zajść nie mogła, druga będąc przyjaciółką męża pierwszej (i w nim rzecz jasna zakochaną) postanowiła urodzić dla nich dziecko. Powieść raczej spokojna, jednakże o temacie dość kontrowersyjnym, w naszej rzeczywistości nielegalnym. Nie mogąc się (jak zwykle) końca doczekać, luknęłam na kilka stron ostatnich i oczywiście historia jak to w obyczajówkach bywa zakończy się pomyślnie. Nie zmienia to jednak faktu, że czytając ją przypomniały mi się niefajne czasy, kiedy to my (ja i małżonek mój) staraliśmy się o dziecko, przechodząc przez liczne badania,  brania hormonów, inseminacje etc. Nasza historia też zakończyła się pomyślnie, ale nie chciałabym przejść przez to jeszcze raz i na prawdę podziwiam pary, które walczą w nieskończoność, nie poddając się. I na tym chyba zakończę, bo myśli moje schodzą na niedobre tory, co w tak cudną niedzielę nie jest absolutnie wskazane.

A zatem zdjęcia korytarzyka sprzed remontu wstawiam, gdzie czerwone ściany dominowały (gdyż, ponieważ pomalowane jakimiś resztkami zostały:) i garderobianka ratanowa miejsce swoje znalazła, choć w tak małej przestrzeni słabo się prezentowała, ale przywędrowała z nami z poprzedniego mieszkania. Teraz ta przestrzeń jednak inaczej wygląda, ale o tym kiedy indziej;)